Wiosna po wiedeńsku – fragment

Katarzyna Targosz
„Wiosna po wiedeńsku”
(…)
Rano obudził mnie dzwonek do drzwi, a właściwie nie dzwonek, tylko krzyk Wuja:
– Dzwonek!
– To otwórz! – odkrzyknęłam, ale nie doczekałam się rezultatu, a dźwięk się powtórzył. Zwlokłam się z łóżka i poczłapałam do drzwi.
– O, ładna piżamka – rzekła Yvonne, kiedy otworzyłam.
– Oszalałaś? Co tu robisz tak wcześnie?
– Wcześnie?! Jest jedenasta, prawie południe!
– Tu mieszkają głównie ludzie niepracujący. Nawet więcej, artyści niepracujący. Dla nas czas zegarowy nie ma najmniejszego znaczenia – włączył się Wujo, wychodząc z łazienki w samym ręczniku. Jego chude nóżki i chłopięcy tors wyglądały żałośnie, ale Yvonne nie dała się zbić z tropu. Uśmiechnęła się do niego promiennie.
– No, no, jednak wybrałam odpowiedni moment, żeby się zjawić.
– Wchodź. Jak już jesteś, to zjemy razem śniadanie… – Ruszyłam do kuchni. – Albo i nie – dodałam, patrząc na zawartość lodówki. – Chyba trzeba zrobić jakieś zakupy…
– Wiktor poszedł – powiedział Wujo i skrzywił się. – Będą ananasy i otręby.
– Wiktor się odchudza – wytłumaczyłam zdumionej Yvonne. – Po tej kuracji hormonalnej przytył piętnaście kilo, więc teraz próbuje być na diecie pięćset kalorii.
– Ambitnie.
– Zbyt ambitnie. Z początku wytrzymywał cały dzień na marchewce i soku, ale wieczorem tak go brało, że wymiatał wszystko, co dało się zjeść, łącznie z musztardą prosto z tubki i bułką tartą.
– Co ty powiesz?!
– To dopiero początek. Strasznie go męczyło, że my możemy jeść, na co mamy ochotę, więc postanowił, że nie wolno nam kupować nic oprócz tego, co on jada: grejpfrutów, sałaty i tak dalej. Żadnych ciastek, czekolady, sznycli. Nawet coli. Sam robi teraz zakupy i przynosi tylko potwornie dietetyczne rzeczy.
– A wy co?
– Dla nas są jajka! – włączył się znowu Wujo. – Wiktor jest na nie uczulony, więc to jedyne, co może bez obawy leżeć w lodówce. Możemy sobie jeść jajek, ile chcemy, ale nie smażonych, bo za ładnie pachną! Jajka po wiedeńsku na śniadanie, jajka po wiedeńsku na obiad, jajka po wiedeńsku na kolację. Mieszkamy przecież w Wiedniu, do cholery! – krzyknął pełen rozpaczy i zniknął w swoim pokoju.
– Nie zwracaj na niego uwagi – rzuciłam do coraz bardziej oszołomionej Yvonne. – Ma ostatnio trudny okres. No i faktycznie, cały czas te jajka…
– Nie możecie się zbuntować?
– Trochę żal mi Wiktora, wytrzymam, jeśli to ma mu rzeczywiście pomóc. On mówi, że możemy przecież jeść na mieście. Ja tak robię, ale Wujo przeżywa jakiś kryzys i wcale nie wychodzi z domu.
– Gdybym wiedziała, przemyciłabym wam pizzę. A co do Wuja, to może powinnam z nim pogadać, wiesz, mogłabym mu pomóc.
– Sam z tego wyjdzie, szkoda twojej energii.
– A właśnie! – ożywiła się Yvonne. – Wiesz, dlaczego przyszłam?
– No?
– Przyszłam, żeby cię ostrzec. Wczoraj przeanalizowałam twój biorytm i wygląda na to, że nadchodzi dla ciebie czas nagromadzenia dużej ilości negatywnej energii.
Stałam i patrzałam na nią w osłupieniu. W sumie nie było to nic niezwykłego, że Yvonne coś takiego dostrzegła. Ona zawsze coś dostrzegała, ale żeby od razu nagromadzenie negatywnej energii?! Ta znerwicowana psycholożka z pasją maniaka analizowała wszystko i wszystkich. W każdym dopatrywała się śladów zaburzeń osobowości lub psychozy, ale tym razem było to coś nowego. I miałam tego wysłuchiwać z samego rana?! Postanowiłam dać sobie chwilę na przygotowanie się do jej opowieści.
– Myślisz, że mogę rozmawiać o negatywnej energii ubrana w piżamę? Zrób nam kawę, a ja pójdę ubrać się w coś stosowniejszego. Może jakąś czerń…
– Właściwie to nie mam czasu – zaoponowała. – Muszę się dowiedzieć więcej o efektywności twojego nocnego wypoczynku. Jak się czujesz podczas snu?
Trochę mnie zaskoczyła.
– Yvonne, podczas snu… zazwyczaj śpię, więc skąd mam wiedzieć, jak się wtedy czuję?
– Tak właśnie myślałam, że nie otrzymam od ciebie odpowiedzi. Dlatego muszę skombinować takie specjalne urządzonko do monitorowania oddechu, które ustawimy w twojej sypialni. O ile uda mi się je gdzieś w tym mieście dostać.
Spojrzałam na nią pytająco, choć w zasadzie nie zależało mi na wyjaśnieniach. Przyjaciółka jednak postanowiła wyjaśnić:
– Być może zła jakość snu jest źródłem twojego problemu.
– Ale ja nie mam żadnego problemu.
– Jeszcze! – odparła złowrogo. – Zaburzony odpoczynek w nocy implikuje najróżniejsze dysfunkcje. Myślę, że w twoim wypadku może to być też wina pralki.
Czasami po kilku jej zdaniach kompletnie się wyłączałam. Nieprzytomna odprowadziłam ją do drzwi, równie nieprzytomnie zapewniając, że nie mogę doczekać się nowej pralki. Yvonne uświadomiła mi, że wszystko pokręciłam, po czym wyszła.
Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to zmartwiło. Uwielbiałam ją, była moją serdeczną przyjaciółką, jednak czasami przeciążała moje receptory, szczególnie, gdy zjawiała się z samego rana, z opowieściami o maniach, nerwicach i psychozach. Zdecydowanie wolałam o tej porze kawę, rogalik i nudnawy program w telewizji.
Miałam wrażenie, że dopiero zamknęły się drzwi za moją zwariowaną koleżanką, gdy znów rozległ się dzwonek. Nie, w tym domu nie było chwili spokoju! Pewnie Wiktor wrócił z zakupów i jak zwykle zapomniał kluczy. Przez jakiś czas łudziłam się, że może tym razem Wujo otworzy lub że Wiktor znajdzie jednak klucze w swej błyszczącej różowej torebce, ale gdy dźwięk rozległ się po raz piąty, ruszyłam do drzwi – w samym staniku, po drodze zapinając włożone właśnie spodnie. Z jedną ręką na rozporku, drugą szarpnęłam za klamkę.
– Cholera, mógłbyś zabierać…
Jeśli są momenty, w których na świecie wszystko na chwilę zastyga, niczym w niskobudżetowym filmie akcji, to to właśnie był taki moment. Zamarła, z jedną ręką na nie do końca zapiętym rozporku, z głosem uwięzłym w gardle, patrzyłam na stojącego za progiem Martina Pettersena, funkcjonariusza policji austriackiej, i nie miałam żadnego pomysłu na następną klatkę w tej pseudohollywoodzkiej produkcji.
Staliśmy tak chyba całą wieczność. W każdym razie przez głowę przeleciało mi dostatecznie dużo myśli, by zapełnić tę nieskończoną jednostkę czasu. Dopiero gdy przemówił jakiś zupełnie obcy mi głos, dostrzegłam, że za Martinem stoi jeszcze dwóch funkcjonariuszy.
Usłyszałam swoje nazwisko i pytanie, czy ja to ja, ale byłam w tej chwili tak odrealniona, że trudno mi było to potwierdzić.
– Komisarz Pettersen – przedstawił się Martin, jakby to było potrzebne. – A to moi współpracownicy: śledczy Stock i Neubauer. Możemy wejść?
Gdy dotarł do mnie jego głos, zrozumiałam, że to się dzieje naprawdę. Jednocześnie pomyślałam: jak dawno nie słyszałam tego głosu…
Zdałam sobie też sprawę, że nie jestem zbyt kompletnie ubrana, choć można było mi wybaczyć to przeoczenie, biorąc po uwagę niezwykłość sytuacji. Mimo to poczułam się głupio.
– O co chodzi? – spytałam zdezorientowana. Obecność pana komisarza mocno zachwiała moim światem.
– Wolałbym, żebyśmy porozmawiali w środku.
Włosy miał lekko roztrzepane. Inni mówili na to artystyczny nieład i wydawali mnóstwo pieniędzy w salonach fryzjerskich, by osiągnąć podobny efekt. Jemu układały się same z siebie. Pamiętałam, jak pachną jego włosy i nagle, kiedy tak stał przede mną, jakaś cząstka mnie zapragnęła znów poczuć ten zapach.
– Proszę pani…?
Zdałam sobie sprawę, że musiałam jakiś czas stać bez ruchu. Wbiłam paznokieć w kciuk, co, jak kiedyś przeczytałam, miało pomagać w przywróceniu kontroli nad własnymi reakcjami. Czasami faktycznie pomagało. Tym razem średnio.
Mówił do mnie „Proszę pani”?! No tak, był na służbie. Jak zawsze.
– Dobrze, proszę wejść, ale pozwolą panowie, że dokończę się ubierać? – To mówiąc, zapięłam wreszcie spodnie, co musiało wyjść dość groteskowo.
– Oczywiście, zaczekamy.
Kierując się do sypialni, krzyknęłam rozdzierająco:
– Wujo!!!
Spowodowałam nerwowy podskok u policjantów, ale ze strony przyjaciela nie doczekałam się żadnej reakcji. Być może dziś znów obchodził dzień pod hasłem „Podaję się do dymisji”, co polegało na zakopaniu się w barłogu i odmawianiu wszelkich interakcji.Każda kobieta w dniu, w którym los postawi na jej drodze byłego chłopaka, chciałaby wyglądać olśniewająco. Niektórym to wychodzi. Że wyszło to mnie, mógłby uznać tylko dewiant mający obsesję na punkcie babcinych kapci. Byłam w ulubionych domowych spodniach (szerokich bojówkach, które przez większą część spotkania miałam rozpięte) i różowych futrzanych klapkach (Wiktor kupił sobie kiedyś za mały rozmiar), z kołtunem na głowie zamiast włosów, no i owszem, w czarnym koronkowym staniku, co jednak nie ratowało całości, a tylko tworzyło tym bardziej żałosną kompozycję. Można by również wspomnieć o braku makijażu albo raczej o jego tragicznych pozostałościach z dnia poprzedniego, ale po co się jeszcze bardziej dołować.
Za to on wyglądał idealnie. Tak samo jak kiedyś.

Dodaj komentarz